Rozdział 10 – Pawłodar, Kazachstan
Z Mongolii wjeżdżamy wprost na Trakt Czujski. Gdyby nie to, że pod naszymi kołami wije się gładki jak stół asfalt,...
Wreszcie jednak udało się dotrzeć na główną, właściwą trasę, która niepostrzeżenie sprowadziła nas z gór, przez pagórki na płaskie jak stół równiny. Równiny piękne – jaskrawiące się soczystą zielenią łąk i złotem rzepaku, mieniące się błękitem jezior i łyskające bielą brzozowych zagajników.
W tej oto scenerii, na jednym z przystanków poznajemy Dawida i jego ekipę: Tur Ferajna (tur — podrasowany terenowo samochód; ferajna — przyklejeni do przedniego zderzaka Wilk i Zając). Dawid jedzie do oddalonej o 100 kilometrów od Irkucka polskiej wioski Wierszyna. Wiezie zebrane w ramach pospolitego fejsbookowego ruszenia artykuły szkolne, zabawki dla dzieci z polskiej szkoły i odkurzacz dla pani nauczycielki.
Oprócz polskiej szkoły w Wierszynie jest jeszcze polski kościół i Dom Polski. Służą około tysięcznej populacji wioski – potomków dobrowolnych polskich emigrantów. Ot, taka malutka Polska na Syberii.
Przy szczeniaczku żołądkowej gorzkiej obiecujemy sobie solennie, że się spotkamy w Wierszynie, po czym Dawid rusza swoim tempem podrasowanego terenowca 4×4, a my swoim – karetki przerobionej na kamper.
Pod Nowosybirskiem, karetka zaczyna wydawać niepokojące dźwięki. Niepokojące na tyle, że postanawiamy odwiedzić przydrożnych mechaników. Po kilku powtarzających się: „Sprinter?!? Panie! A skąd ja części wezmę?!”, z podwiniętym ogonem jedziemy pod autoryzowany serwis Mercedesa.
Serwis przyjmuje nas kawą, ciastkami oraz kompleksową diagnostyką, która wyrokuje: kompresor i drążki kierownicy do wymiany.
– A części macie na stanie?
– Nie, ale zaraz napiszemy do Moskwy, żeby przysłali.
– Ok. Ile to potrwa? Jest środa, a nas wiza goni.
– Do piątku najdłużej.
Z Nowosybirska wyjeżdżamy w poniedziałek wieczorem.
Dwieście kilometrów dalej – ruch wahadłowy. Skóra zdarta z lewego pasa straszy żwirem i kałużami zbierającymi się niewidzialnych wyrwach. My jedziemy prawym. Wyremontowanym. Gładkim jak stół.
Łup!
Samochód zarzuca na prawo. Kierownica niemal wyrywa się z rąk. Dochodzący z tyłu, metaliczny turkot czuć aż w zębach. Staję od razu. Tam, gdzie jestem. Za mną kawalkada tirów. Wymiar przekleństw można sobie tylko wyobrazić.
– Guma?
– Guma.
– Ale jak? Na prostej drodze?!?
„Guma” okazuje się rozerwaną w pięciu miejscach oponą. Ot, po prostu! Eksplodowała. Zaledwie 200 kilometrów za Nowosybirskiem, gdzie cały weekend spędziliśmy w salonie Mercedesa, czekając na remont drążków kierownicy i części zapasowe.
W ruch idą trójkąty, lewarek, koło zapasowe. Z lewego pasa żwir strzela spod kół mijających nas ciężarówek. Ciekawe czy celują z premedytacją?
Dwieście kilometrów dalej – Krasnojarsk. Szinomontaż za szinomontażem. W żadnym nie ma opony w naszym rozmiarze. Mechanicy odsyłają nas z jednego miejsca w drugie. Minuty zmieniają się w kwadranse, kwadranse w godziny coraz bardziej rosnącej frustracji.
Wreszcie gdzieś, jakoś pada adres – ulica Awiatorów. Dojeżdżamy do raju. Na żwirowym placu, między pasami autostrady kleją się do siebie małe budki, a przy nich koła, opony, felgi aż po sam horyzont. Niemal płaczemy z radości.
– A sziny do Sprintera masz? – pyta Andrzej w jednej z budek.
Zamiast odpowiedzi szczuplutki mężczyzna w roboczym kombinezonie odwraca się na pięcie i zaczyna wchodzić na dach budynku. Patrzymy po sobie, nie za bardzo wiedząc co robić.
– Są! Są kalisony do Sprintera! – krzyczy z dachu, który okazuje się magazynem.
Szinomontażystów jest dwóch. Jeden starszy, jeden młodszy. Obaj z Uzbekistanu. Obaj ciekawi naszej maszyny i podróży. Starszy – bardziej zdystansowany. Młodszy – żartowniś. Gada i gada. Każe pokazywać polskie pieniądze i zaraz wyśmiewa ich malutki rozmiar. W zamian dumnie prezentuje śliczny banknot rublowy wydany specjalnie na mistrzostwa.
– A za kotarą co macie? – pyta, zaglądając do samochodu.
– Dusz i toalet.
– Dusz macie w maszynie???
– No, taki malutki. Taki jak nasz cały domek na kółkach.
– Malutki, bo malutki, ale jest! – od razu poważnieje.
Starszy, zabierając się do zmiany zapasu na zreperowaną oponę, opowiada o Uzbekistanie.
– Do Taszkentu musicie koniecznie. Tam pięknie jest. Uzbekistan piękny taki! – na wspomnienie ojczyzny aż twarz mu promienieje.
Dzieli się również życiowymi poradami:
– Jak zapytają, nie mów, że masz dużo pieniędzy. Nie mów też, że pieniędzy nie masz w ogóle! Mów, że mało masz i tyle. Jak powiesz, że masz dużo – będą zazdrościć. Jak powiesz, że nie masz – zapytają: „A maszynę, za co kupiłeś?”. Jak powiesz, że masz, ale mało – pokiwają głową i powiedzą: „No, to tak jak my” i dadzą ci spokój.
Młodszy znowu się z nami drażni:
– A to nie mogliście o tak, tędy? – przecina placem naszą mapę z trasą na samochodzie i kreśli prostą linię między Polską i Alaską – A nie telepać się? Kalisony psuć? – wyśmiewa nas dobrotliwie.
Jak na potwierdzenie jego słów, ze ściągniętego koła zapasowego zaczyna z głośnym sykiem uchodzić powietrze. Kompletnie sparciały wentyl strzela jak z procy pod stopy szinomontażysty. Ten schyla się, podnosi go do oczu i śle wymowne spojrzenie ku niebu.
Bogatsi o nowo nabyte mądrości życiowe oraz naprawioną oponę ruszamy wreszcie na Irkuck. Wierszynę niestety musimy odpuścić. Czas kończącej się wizy goni nieubłaganie.